W wielu (żeby nie powiedzieć, że w zdecydowanej większości) poradnikach dotyczących redukcji wagi pojawia się sugestia, że należy za wszelką cenę odstawić alkohol. Bez tego ani rusz! Bo to zło, bo metabolizm, bo kalorie. Ale co zrobić, gdy jesteś blogerem winnym i za bardzo nie możesz tego alko odstawić, a paru kilo chciałbyś się pozbyć? Czy to znaczy, że jesteś skazany na fałdy, coraz większe rozmiary ubrań i dodatkowe opłaty za przeloty, bo zajmujesz już dwa miejsca? Nie! I o tym dzisiejszy wpis.
Na wstępie pamiętajcie, że opisuję moje doświadczenia – nie bierzcie tego za pewnik, gdyż jak wiemy każdy jest inny i inne rzeczy na nas działają. I jak chcecie eksperymentować, to własną odpowiedzialność.
W maju tego roku wyglądałem mniej więcej tak:
Całkiem strasznie. Na zdjęciu widać, jak załamują się promienie świetlne – moja własna grawitacja zakrzywiała ruch fotonów. Było kiepsko, czułem się kiepsko mimo dość regularnych wizyt na siłowni. Jak się stało, że tak się zapuściłem? Parę przyczyn: za mało ruchu, za dużo przetworzonego jedzenia i nocne podjadanie. Mam wrażenie, że to ostatnie było największą zgubą, bo rozumiecie przecież dobrze, że nie da się pisać posta bez popijania wina i jednoczesnego podjadania oliwek, sera lub kabanosa. Albo wszystkiego na raz. O 11 w nocy. Do 1. Do tego dodałbym, że jednak zarywanie nocek i kładzenie się nafutrowanym spać to też nienajlepszy sprzymierzeniec utrzymania wagi w normie. No, chyba, że uprawiacie sumo i budowanie formy wiąże się z jak największym zbliżeniem się do formy kuli.
Ale w kwietniu się troszkę zmieniło. Nic radykalnego, ale jednak przyniosło w dłuższej perspektywie więcej, niż 3 miesiące na Dukanie i półtora roku przygotowań do maratonu (ukończonego z umiarkowanym sukcesem). Jak to wyglądało?
1. Warzywa nie gryzą, ale Ty możesz je gryźć do woli.
Nigdy nie byłem przeciwnikiem dań jarskich, ale gdy miałem do wyboru zapiekankę warzywną i gulasz, to brałem gulasz. I jeszcze do tego frytki, bo przecież to warzywo. Trochę się jednak to zmieniło i mięso jadam pewnie jakieś 2-3 razy w tygodniu a resztę jadę na warzywach. Trzeba tylko znaleźć dobre przepisy i je uskuteczniać. Uwierzcie mi – da się, żeby było smacznie.
2. Mało mąki, dużo kasz.
Mąka pszenna to zło. Tak mówią, ale ja jej nie demonizuję. Prawda jest jednak taka, że radykalnie zmniejszyłem ilość spożywanych potraw powstających z mąki, zastępując je przede wszystkim kaszami. Poznałem takie terminy jak quinoa, bulgur i jaglanka. Włączyłem je do diety a właściwie są to jej podstawowe składniki. Przeżyłem pół roku i jakoś się nie przekręciłem, więc można. Przepisów na dania z kasz są bazyliony i warto je eksplorować.
3. Regularność
Jak wiadomo przyzwyczajenie się do pewnej nowej rutyny, czyli wyparcie poprzedniej, wymaga wiele wysiłku. Nie jest to łatwe, ciało i mózg się buntują, ale kto powiedział, że będzie lekko. Na pierwszy rzut poszedł sen: koniec z przesiadywaniem po nocach, pisaniem do godzin grubo po północnych. Teraz zdegustowany najpóźniej o 23:30 leży w łóżeczku i ssie kciuka. Dzięki temu wstaję wcześniej i mam czas na to, żeby zrobić sobie prawie normalne śniadanie, najczęściej jest to koktajl owocowy z dodatkiem jakiejś zieleniny: jarmużu, awokado, chlorelli, selera naciowego czy młodej pszenicy, takiej w proszku. Później regularne posiłki. Bez stopera, ale kto tego próbował wie, że o określonych godzinach brzuszek sam zawoła o papu.
4. Naprawdę musisz wciągnąć tego batona? I banana? I ser?
Jak już jesz te warzywa, ten hummus i prawie wciągasz rurki i ciśniesz na zbawix, to naprawdę potrzebujesz coś wciągnąć między posiłkami? Raczej nie! Organizm, który jest zaprogramowany do zasilania o konkretnych godzinach, nie będzie od Ciebie wymagał łapówek. Na luzaku wytrzymasz wzrok tej kremówki na półce w cukierni (what da fuck robisz w cukierni, ja się pytam?!), bo jesteś najedzony, ale nie przejedzony.
5. Nie daj się zwariować.
Przyznaję, że nie raz próbowałem zbić wagę (argument o grubej kości już przestał wystarczać). Ale dopiero teraz widzę szansę na utrzymanie wagi. Po pierwsze – zmiany idą dość liniowo i regularnie – 14 kilogramów w 7 miesięcy. Po drugie – nie zarzynam się, zdarza mi się wciągnąć burgera z frytkami, zjeść poł porcji dakłasa czy pół paczki chipsów. Wiadomo, że człowiek umarłby ze zgryzot, odmawiając sobie przyjemności. Natomiast dzieje się to dość rzadko, raczej raz na tydzień, niż każdego wieczoru. Co więcej – zmieniłem styl odżywania, ale nie nazywam tego dietą, dlatego nie czuję, że z czegoś rezygnuję. Gdy byłem na dietach, zawsze tęskniłem za tym, czego nie mogłem aktualnie jeść. Teraz mogę jeść wszystko, dlatego zgryzot też jakby mniej.
Tak to wygląda z mojej perspektywy. A pamiętajcie moi mili, że w tym czasie zaliczyłem 3 wyjazdy winiarskie, które polegają na piciu i jedzeniu, brałem udział w degustacjach i piknikach. Sami widzielście na pewno na moim Facebooku czy Instagramie. Nie zrezygnowałem z wina – piję go tyle samo, co wcześniej i cieszę się nim jak diabli. I solo i w towarzystwie, na dobrych kolacjach i przy kęsie sera.
Moje doświadczenie mówi – tak, można stracić kilogramy, pijąc wino. Bo nie ma co robić z niego głównego winnego – bez zmiany przyzwyczajeń i diety nie udałoby mi się zejść z wagi. Gdybym prowadził tryb taki, jak rok temu i odstawił jedynie wino, śmiem twierdzić, że nic by się nie zmieniło. Także bez obaw, moi Mili: pijcie i chudnijcie, to możliwe (ale pijcie odpowiedzialnie, na Boga).
W kuchni korzystam najczęściej z przepisów, które znajdziecie tu:
http://www.jadlonomia.com/
A także w książkach Karoliny i Macieja Szaciłłów.
PS. Prawdziwym powodem zmiany jednak jest moja narzeczona, która wzięła mnie za ryj i pokazała, że się da żyć na zielsku. Dzięki, Lisie. Bez Ciebie połowa rzeczy by się nie udała.
Swego czasu, miałem w treningu maratońskim powiedziane, że 2-3x w tygodniu, można napić się lampkę wina. Zaznaczam: lampkę! Kwestia sercowo-żyłowa oraz jako „nagroda” za wykonaną pracę. Podstawa, jak piszesz, to mądre żywienie i nawadnianie się
Do maratonu się nie przygotowuję. Wiadomo, że duży wsyiłek fizyczny eliminuje alkohol, bo efekty treningu nie są takie, jak powinny być. Mówię o kolesiu, co wykonuje normalną biurkową pracę i ruch ma raczej ograniczony.
Też w tym roku też wprowadziłem w swojej kuchni podobne zmiany. Dawno już porzuciłem wysokoprzetworzone śmieci (bo żywnością tego czegoś nie można nazwać). W tym roku postawiłem na warzywa. Przez całe lato zjadłem mięso może kilka razy. A tak warzywa, sałatki, ryby i owoce morza. Jeszcze bardziej doceniłem sezonowość, przypominałem sobie jak przyrządzić warzywa w prosty sposób. Do tego krótko smażona lub duszona ryba i kasza. Bo w upale ziemniaki wydawały się równie paskudne jak mięso. Jęczmienna perłowa lub niepalona gryczana często gościły na talerzach. Jeśli były już ziemniaki to pieczone z ośmiornicą 😉 Do tego dużo owoców sezonowych bo takie są najsmaczniejsze i najbardziej wartościowe dla zdrowia. A wszystko w mniejszych porcjach i z mocno zredukowanym podjadaniem pomiędzy. Czy schudłem? Nieco tak, ale ważniejsze dla mnie było znacznie lepsze samopoczucie. Co to za przyjemność najeść się w upał mięsa, zapić winem i kwiczeć z przejedzenia? Tak czy siak przyszła jesień, organizm domaga się owego mięcha, ale widzę że nie przyrządzam go tak często jak wcześniej. Nie znaczy to że zostanę wegefaszystą 😉 We wszystkim trzeba mieć umiar i przede wszystkim nie ulegać ciągle zmieniającym się modom (weganie nie jadają mięsa, za to zajadają się niby zdrowym tofu z genetycznie modyfikowanej soi 😉 ). A co w jadłospisie na najbliższe dni? Jutro obowiązkowo pierś z gęsi w ziołach z pieczonym ziemniakiem i zieleniną (zapewne z burgundem ale to się okaże). W sobotę tagliatelle z wędzonym łososiem (plus niemiecki riesling) i domowa pizza margherita (wciąż nie mogę się zdecydować czy chianti czy barbaresco, a może jakiś fajny bordoszczak?). W niedzielę stek z tuńczyka duszony w sosie cebulowo-kaparowo-oliwkowym (znów riesling).
Pozdrawiam! 🙂
PS: Zapomniałem dodać że już prawie rok do pracy chodzę na pieszo. Mam blisko – 45 minut piechotą 😉
Super. Właśnie o to chodzi, żeby się nie zajechać. Można jeść smacznie i nie mieć poczucia winy ale też krzywdy. A może do margherity jakaś Valpolicella 😉
U mnie spcary odpadają – 13 km :/
Ja piję wino i moje ukochane rumy, a mimo to w ciągu ostatnich 6 miesięcy zrzuciłem 6 kilogramów (nie miałem dużej nadwagi). Zdrowy, powolny proces. Myślę, że trzeba trochę rozgryźć swoją przemianę materii: najprościej – jeść naprawdę dobre rzeczy. Dotyczy to posiłków (przede wszystkim mięsa) i słodyczy. Spożycie automatycznie spadanie samo.
Tak samo z piciem wina. Tryb degustacyjny – sięganie po nieznane, ciekawe butelki eliminuje nadmierne spożycie, bo nie wystarczy przejść się do „Biedry” po karton polecanego Merlota.
Żaden post, tylko trzymanie jakości.
Polecam dietę 2xme.pl można pić wino 4x w tyg. ja schudłem 10 kg.