Lubię starocia – pewnie powiecie, że się starzeję, ale to nie tak. Od zawsze lubiłem retro. Ukochane auto wszechczasów – Cord 812. Ulubiony film – Kabaret. Ulubiony malarz – Caravaggio (w ogóle nie kumam sztuki abstrakcyjnej i nic mi na jej widok nie drży). Jest w tym wszystkim jakieś trwanie, grające na nosie upływowi czasu. Zawsze eleganckie i zawsze odpowiednie. Koszmarnie nudne przy tym. Z niektórymi winami jest podobnie.
Jest jedna kategoria win, która wydaje mi się być dziaderska do imentu. Już przy swoich narodzinach ma w sobie coś starczego, nie przystającego do pędzącego świata, dostającego zadyszki już w żłobku. Tym czymś są słodkie wina wzmacniane.
Pomyślcie o porto, pomyślcie o muszkacie z Setubal czy Rivesaltes, marsali czy maderze. Jest w tych winach coś osobliwie nobliwego i dostojnego, dwie bawełniane chusteczki w kieszonce marynarki, co nijak pasuje do cycków na tiktoku, patostreamingów i rozgrywek w Counter Strike’a transmitowanych na cały świat. Jeśli obejrzycie Rok w Porto, nakręcony ledwie 9-8 lat temu dokument, zobaczycie, jakim reliktem przeszłości jest słodkie wzmocnione wino. Szlachetne, imponujące, drogie i potwornie (w opinii wielu, nie mojej) nudne. Robione przez bogatych dziadersów dla bogatych dziadersów. 80-latkowie z motorówkami promujący portonic – przednia aberracja.
Ja lubię to retro. To dotykanie/picie czegoś, co pito lat temu sto czy dwieście porusza we mnie sentymentalną nutę, drgającą na myśl o tym, że jest coś stałego w tym świecie i mogę o tym przekonać się na własnym podniebieniu. Coś, dzięki czemu nie trzeba nadążać za pędzącym światem, coś, co pozwala językiem dotknąć wiktoriańskiej Anglii. Ale wiem też, że jestem być może członkiem plemienia ostatnich Mohikanów, którzy za tym tęsknią.
I oto na przekór temu starociu wychodzi Dirk Niepoort ze swoją serią Nat’Cool, czyli naturalnych win, tłoczonych w wielu regionach, w litrowych butelkach i w przystępnych cenach. Wśród tych nowych win jest też Trudy The True Ruby, czyli porto ruby dla młodzieży. Dirk Niepoort zrobił wino na wskroś nowoczesne, nieodżegnujące się od tradycji, nadążając jednak za współczesnym, młodym konsumentem, poszukującym autetyczności i bezpretensjonalności.
Pijąc Trudy ma się dziwne wrażenie porto w stylu glou-glou (absurdalne, co nie?). Mamy tu wszystko, za co porto lubimy – koncentrację, słodycz, hedonię. Ale jest w tym wszystkim jakaś lekkość bytu, gładkość i młodzieńcza werwa. Polubiłem ja, polubiła moja mama, polubi wielkomiejska kanapowa alternatywa. Ten kupaż trzech roczników jest jednocześnie słodki i lekki, radosny, duchowo odległy od obitych skórą gabinetów angielskich finansistów i kupców. Mamy wszystko, czego spodziewamy się po porto ruby – owoc, moc, słodycz, ale też dotąd niespotykaną zwiewność i lekkość bytu. To po prostu bardzo fajne wino jest.
Flaszkę kupiłem za swoje w pobliskim salonie Vininowy za około 75 zł.
Obrazek wyróżniający Svetlana Gumerova on Unsplash
Kocham dobre porto podobnie jak inne szlachetne wina wzmacniane, które wymieniłeś–maderę czy vin doux naturels z południa Francji. Wina te mają w sobie to coś i zawsze będę do nich wracać. Bez względu na panujące trendy 😉
Ja też je bardzo szanuję i lubię, ale jakoś bardzo rzadko kupuję. Dla mnie to trochę żywe skamieniałości i to jest w nich wspaniałe.