Strach przed winem

Ludzie boją się wina. Wcale nie dlatego, że jest to niezwykle szeroka dziedzina, pełna tajemniczych pojęć jak apelacja, degorgement czy amontillado. Chodzi o strach, żeby nie wypaść głupio. A najbardziej ten strach szerzą Ci, którzy w winie są zanurzeni po uszy.

Parę miesięcy temu Decanter, jak zwykle o tej porze roku (Boże, jakie to nudne pismo jest – nie wiem, po co odnowiłem prenumeratę), opublikował raport z en primeur (dla niewtajemniczonych – en primeur to takie wydarzenie, na którym degustuje się bordoskie wina in statu nascendi, czyli z beczek, i na podstawie ocen można podjąć decyzję o zakupie po dość korzystnej cenie). I w tym właśnie Decanterze pojawia się zdjęcie podpisane: Olivier Bernard oversees harvesting at Domaine de Chevalier in Pessac-Léognan. Brzmi jak tytuł XVIII-wiecznego obrazu. 

Olivier Bernard to dyrektor Domaine de Chevalier – jednego z najlepiej ocenianych zamków w położonym na żwirach Pessac-Leognan (to doskonałe wina są, zarówno w czerwieni jak i w bieli). Na zdjęciu, podparty pod boczki, spogląda z odległości z surową miną folwarcznego ekonoma na pracującą w winnicy parę najmitów. Poza, scena, kompozycja zupełnie jakby z pańszczyźnianych czasów, brak jedynie nahajki u pasa. 

Jest w tym zdjęciu ujęty jakiś straszny, nieludzki chłód, dystans. Oto Bernard w nieskazitelnej koszuli, z kaszmirowym sweterkiem zawiązanym pod szyją i jasnych chinosach reprezentuje sobą całą nieprzyjazną, chłodną, wyrachowaną, chełpiącą się swoją wyższością elitę. Tam jest praca, tam wy, maluczcy, brudzicie swoje żylaste ręce w soku moich cennych winogron. A tu ja z odległości patrzę, czy tempo macie równe, czy nie podjadacie, czy nie upada wam cenna kiść na ziemię. Nie ma na tym zdjęciu nic radosnego, żadnej sielanki – fabryka wina i excel w głowie kalkulujący przyszłe zyski. 

Chyba nigdzie indziej, jak w wielkim Bordeaux, wino nie oddaliło się tak mocno od swojej duszy, nie odpłynęło tak daleko od stołu. Mimo, że wszak wspaniałe, wypieszczone, na swych cielesnych wyżynach, to przecież nie jest ono do picia: jest ono do leżenia, inwestowania, ogrzewania się w jego blasku, podkreślania statusu. A coraz jakby rzadziej do ekscytowania się nim, obcowania z płynem tyleż fizycznym, a zarazem pełnym symbolicznego bagażu, który podnosi go do rangi niemal duchowej (sorki za patos). 

Ale też my, miłośnicy wina, nie sprzyjamy temu, by wino trafiło pod strzechy. Oczywiście to moje osobiste, anegtodytyczne obserwacje z ograniczonej społecznej bańki społecznościowych mediów. 

Wiele razy świadkiem byłem lekceważenia ocierającego się o szyderę z początkujących w świecie wina na licznych grupach facebookowych. Ciągnięcie łacha z niewiedzy to bardzo popularny sport w tej bańce. Niedawno nawet sam zostałem wezwany na adminowy dywanik za drobną sugestię, że właściciel biznesu importerskiego może nie być do końca obiektywnych w ocenie win, którymi handluje. Cóż za oburzenie! Że jak śmiem podważać! Że ile lat ja mam do czynienia z fine wines, żeby taką opinię wyrażać. Że Słowacki wielkim poetą był a X to wybitny znawca wina i basta!. Będziesz u facetki, Bazylak! Znacie to?

Zatem więcej radości, więcej dystansu do siebie, mniej do innych, więcej stołu, mniej szyderki. I tak jest już dość chujowo na tym świecie i szkoda byłoby, żeby jeszcze wino było kolejnym punktem zapalnym (mała to wszak iskierka, ale po co nam kolejne?) w naszych życiach. Bo przecież wino nie służy do dzielenia, wino jest do dzielenia się. 

Główne foto Simon Watkinson on Unsplash

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.