Winny światek jest zideologizowany i podzielony w taki sam sposób, jak cała reszta. Obóz naturalistów bije w zwolenników win konwencjonalnych, zarzucając im zgubny model konsumpcji i zamiłowanie do drobnomieszczańskich smaków. Konwencjonaliści zaś mówią swoim oponentom, że na złość babci odmrażają sobie uszy i piją te mętne bełty pełne wad, udając tylko, że im smakują. A ja, kurczaczki, stoję w rozkroku, bo i jedno i drugie tak samo lubię i tak samo nie lubię.
Tak, jestem winnym symetrystą. To chyba plucie samemu sobie w twarz, bo niewiele jest obelg, szczególnie w naszym pięknym kraju, równych nazwaniem kogoś symetrystą. Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Wino z marketu a później siup na Autentikfest. No jakoś jest tak, że nie potrafię wypiąć się na jedną albo drugą stronę, tak samo, jak nie umiem się stanowczo opowiedzieć się za żadną z opcji. Od zawsze w życiu miałem tak, że przynależność do subkultur (bo przecież są to subkultury w ramach wina) traktowałem jako jakiś problem z samoidentyfikacją, gdzie poprzez wpisanie się w grupę dopiero potwierdzało się swoją wartość. Taką sama miałem niechęć do punków jak i harcerzy, mimo, że wiele z ich, niby wykluczających się wartości, szanowałem i szanuję a wielu punków (raczej byłych) i harcerzy (również byłych) miałem i mam wśród swoich znajomych.
I nie inaczej jest z winem. Nie umiem w pełni oddać się ani jednej, ani drugiej opcji. Bo tak samo uwielbiam wina naturalne, niskointerwencyjne jak świetnie zrobione wina konwencjonalne. I z jednej strony ganię macerowaną urawniłowkę, maskowanie terroir i nadmiar lotnej kwasowości, z drugiej zaś beczkową sztancę, ekonomikę nad ekologię i gębę pełną frazesu. Ale nie umiem się żadnej ze stron wyrzec. Uświadomiło mi to w pełni uczestnictwo w dwóch degustacjach w odstępie pięciu dni. Dwa skrajne podejścia do wina, zupełnie rozbieżne filozofie, ale z żadnej nie potrafiłbym i nie chciał zrezygnować. Bo obie wnoszą coś świetnego do świata wina i do mojego życia.
Pierwsza miała miejsce w winebarze Winem Powiśle, gdzie w niedzielne popołudnie Viktor Šipoš, głównodowodzący w słowackiej winiarni Šiklóš, pełen entuzjazmu powtarzał: “I make only good wines”. I ma rację. Bo wszystkie jego naturalne, niskointerwencyjne wina były dobre bez dwóch zdań. To niesamowite, że ten bezkompromisowy samouk robi tak wspaniałe wina. Czyste, każde zachowujące osobowość, mające w sobie trawertynowy, czyli wapienny sznyt lokalnego terroir. Biła z nich radość, zarażały entuzjazjmem jak sam Viktor, który rozświetlił pochmurne i przenikliwie zimne warszawskie popołudnie swoją obecnością.
Welschriesling 2021 był świeżutki, pełen letnich owoców sadu, ale też lemoniady, niezwykle rześki, do leniwego picia w lipcowym cieniu dzikiej gruszy. Siklos Blaufränkisch 2021 wspaniale rześka interpretacja tej szlachetnej odmiany, pełna nut leśnych owoców (malin, jagód), wspartych łodygową pikantnością i wapienną mineralnością. Macerowany na skórkach przez pięć dni Gewurztraminer 2021 ma w sobie typowe różane nuty, ale jest też morela, herbata hibiskusowa i pikantna korzenność, jest też sporo, doskonale zamaskowanego cukru – piękna rzecz. Ale mój bank rozbił biały pet nat: Golden Onyx #2. Powstał w sposób dość rzadko stosowany przy tej metodzie, poprzez dolanie do wina z rocznika 2021 moszczu z rocznika 2022. Jest to musiak niezwykle elegancki i harmonijny, miękki, kwiatowy, z gruszką i owocami egzotycznymi, nad którymi unosi się wapienna chmurka. W ustach dużo bąbli, pełno smaku – pulpa jabłkowa, grejpfrutowa świeżość i mineralny finisz. Radosne ale i prawdziwie poważne.
W Warszawie wina znajdziecie w Winem Powiśle i restauracji Źródło, we Wrocławiu w Kieliszki Butelki i Pizza Kieliszki Butelki oraz w Gliwicach w PARY food&winebar. W opisanych przez Maćka Nowickiego kulisach ich sprowadzenia do Polski pomógł Wineland.
A druga strona ideologicznej barykady ledwie pięć dni później nęciła mnie jedną z najbardziej konserwatywnych możliwości – wina słodkie. Kto teraz pije słodkie wina? Chyba tylko uczestnicy najbardziej hardkorowych degustacji branżowych. Wszyscy tylko wytrawność i owoc, może szczypta bazaltu i nic więcej. A tutaj Michał jakieś dziwy prosto z przeszłości wytrzasnął. Jakby odnaleźć skrzynię skarbów pozostawioną na strychu przez prapradziada. No bo takie Bodegas Bimbache Quintero Vidueño Viejisimo N.V., które jest kupażem słojów (demijohns) z winem dojrzewającym w beczkach, ze zbiorów sprzed 40 a nawet i 90 lat. To eksperyment, który się udał, wspaniale wybrzmiewał w kieliszku przez kolejne minuty – dym, susz na wigilijny kompot, tytoń, melasa, liście. Mikrokosmos w kieliszku. Chyba mam już wino roku.
A potem mieliśmy zupełny oldschool, wino, które jest tak dziaderskie, że nawet ja się przy nim poczułem znów młody. Szlachetne i zamierzchłe, jak mahoniowy biedermeierowski sekretarzyk z pulpitem wyściełanym zieloną skórą. No cudo! Rzecz zupełnie jak z innej planety, nieprzystająca do współczesnego pędu, wearables i Tik Toka. Marco De Bartoli Vecchio Samperi Perpetuo N.V., czyli hołd dla Marsali, o którą z uporem maniaka, wbrew przeciwnościom, przez lata walczył Marco De Bartoli, która Marsalą de iure nie jest. Grillo wyfermentowane do niesamowitych 16,5% alkoholu, cukru niewiele, ale nie o słodycz tu chodzi. Wehikuł do czasów, kiedy krochmalono koszule, a w kieszeniach kamizelek sekundy odmierzane były przez zegarki na łańcuszku. Wino z czasów, kiedy pośpiech poniżał. Niezwykle głębokie, o aromatach skórki cytryny, suszonych moreli, szlachetnego drewna, niewzruszone modami, dumnie epatujące swoją niegdysiejszością nadzwyczaj przy tym świeże. Wino, którego raczej współcześni naturaliści i niskointerwencjoności nie zrobią, bo to wino nad wyraz interwencyjne i techniczne. Ale jakie! Czy zbliżycie się, drodzy naturaliści, choć na kilometr do takiego tworu..?
Zatem, moi drodzy, nie każcie mi stawać po żadnej ze stron barykady. Tak wiele i tak ciekawie się dzieje po lewej i po prawej stronie, że nie mam ochoty i potrzeby złazić ze swojego symetrystycznego płotu. Dobrze mi tu.
Wina piłem a to na zaproszenie, a to za gotówkę.
Foto główne: Dusty Barnes on Unsplash