Freudowskie wyparcie, czyli trudne uczucie do niemieckich win

Niemieckie wina

To bardzo znamienne, że kiedy planowałem w końcu napisać ten tekst, złożył mnie wirus gastryczny, za sprawą którego miast w skupieniu zasiąść za klawiaturą, zwijałem się w kłębek, drżąc z gorączki i szukając wytchnienia dla obolałego ciała w pościeli. Tak mniej więcej wygląda moje pisanie o niemieckich winach, które są przecież niezwykle mi bliskie.

Może wynika to z jakiejś wypartej po freudowsku niechęci, której przyczyną był mój pierwszy wyjazd na saksy jesienią 2002 roku? Co ciekawe, saksy typowo winiarskie, albowiem w miejscowości Wellen, w południowej cześci Mozeli (ówcześnie w regionie Mosel-Saar-Ruwer), zbierałem od świtu do wieczora winogrona u miejscowego bauera. Wieczorem szklankami wypijaliśmy ze współzbieraczami lekko słodkiego Elblinga albo Kernera (mało tu Rieslinga) albo sok z winogron. Zgrzyt pojawił się wówczas, gdy miast umówionych, legalnych (!) 4 euro za godzinę pracy, gospodarze zapłacili nam po 3. Zrobiliśmy awanturę i musieliśmy ostatnią noc przenocować na podłodze w trewirskim mieszkaniu poznanych wcześniej Polaków. Chyba piliśmy tej nocy piwo.

Oczywiście nic nie zapowiadało wtedy, że zapałam uczuciem do szlachetnego trunku (hehe) i niemieckie winiarstwo poznam od innej, zdecydowanie lepszej strony i obdarzę je zupełnie ciepłym uczuciem. Ale jakieś fatum wisi nad tą emocją i jakoś się tak zdarza, że ciągle coś stoi mi na przeszkodzie, żeby podzielić się moimi wrażeniami na temat wypitych Rieslingów, Sylwanerów czy nawet Weissburgunderów. Pierwszy z brzegu przykład – trzy lata temu Niemiecki Instytut Wina zaprosił mnie na wyjazd studyjny do Palatynatu (na który nota bene niemal się nie spóźniłem – utknąłem w korku gigancie na lotnisko). Piliśmy świetne i do bólu terroirystyczne Rieslingi u Rebholza, doskonałe Pinoty w Weingut Von Winning i bardzo rześkie sekty na podwórzu u Petera Stolleisa, a sam Heinrich Vollmer przygotował dla mnie steka z argentyńskiej wołowiny. Czas miły niezwykle. I co się stało? Telefon ze wszystkimi notatkami padł łupem złoczyńcy (jeszcze mam Twoje zdjęcie, draniu) i przepadło wszystko, prócz wspomnień. Po tym wypadku przeszedłem na chmurowe arkusze, więc nauka wyciągnięta.

Peter Stolleis na swojej winnicy, Piękny był to wyjazd.

Albo na przykład taki festiwal win niemieckich – już dwa razy odmawiałem. Raz choroba złożyła mnie, drugi raz moją żonę, więc musiałem zająć się latoroślą, miast latać między stolikami i siorbać, pluć i zachwycać się. Ja myślę, że to podświadomość wywołała te choroby. 

A ostatnio – festiwal wina Auchan. Duża selekcja z całego świata, Francja, Włochy, Hiszpania… wiadomo, samograje. No i Wojtek Kielanowski wystawia się ze swoimi winami, które trafiły na półki supermarketów. I co? Krążę i krążę, a nie mogę go znaleźć. Trzy razy byłem w sali, w której stał jego stolik, a mnie dopadła jakaś pomroczność jasna. Możecie sobie w duchu się zaśmiać – no tak, nie wypluwał, to nie zauważył. Ale wypluwał, wypluwał. Specjalnie szukał tego niemieckiego stolika i pewnie po freudowsku go wyparłem z pola widzenia. Bo stary uraz. 

A przecież ile to dobrych chwil człowiek spędził nad kieliszkiem niemieckiego wina? A to obiad z Kamilą i Robertem w Winnym Garażu, albo kolejna kolacja z Łukaszem i Agatą, rozpoczęta butelką Gut Hermannsberg Blanc de Blanc Brut NatureSpindler Rural pierwszego dnia letniego urlopu na roztoczańskiej wsi. Czasami zaś prosty Spaetburgunder z kawałkiem szynki czy sera, gdy dziecko śpi i można trochę porozmawiać ściszonym głosem. Tak, dużo prostych przyjemności. 

Primus inter pares

Mam zatem nadzieję, że po tym wyznaniu wszystko wskoczy na właściwe tory. Kozetką jest mi klawiatura, brodaczem z fajką Wy, odwiedzający te cyfrowe łamy. Liczę, że po wyjawieniu skrywanej w sercu urazy w końcu skończy się to pasmo małych i dużych niefartów i w końcu osiągnę pokój z niemieckimi winami. Które bardzo lubię. 

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.