No cóż, człowiek uważał, nosił maseczki, mył ręce i dezynfekował je, gdzie tylko była okazja. Raczej siedział w domu i nie igrał z losem – z natury nie jestem ryzykantem. Ale trafiło i mnie. Si, jestem koronowanym królem winnej blogosfery z wirusowym błogosławieństwem Covid-19.
Co ciekawe, sam lepiej rozpoznałem objawy od lekarzy. Ale niestety ich posłuchałem. Pierwsza teleporada, lekarz mówi: nie ma kaszlu, stan ledwo podgorączkowy, duszności brak – nie Covid. Druga lekarka, tym razem ze szpitala MSWiA, mówi, że niby węchu nie ma, ale duszności też nie, kaszlu brak, nie gorączkuję i jeszcze saturacja 98 – gitary nie zawracać. Wrócić, jak nie będzie mógł oddychać. I gdyby mój kumpel, z którym się widziałem jakieś 10 dni temu, nie napisał, że się zbadał i jest pozytywny, nie ruszałbym tyłka, tylko przeszedł chorobę jak grypę albo jakąś żłobkową wirusówkę (kto ma dzieci w takim wieku, ten wie). Na szczęście (puk, puk – to pusty dźwięk palca tłukącego w moje niemalowane czoło) rodzina w jakiś cudowny sposób uchroniona przed zakażeniem, wszyscy znajomi, z którymi miałem kontakt też okazali się bez żadnych niepokojących objawów, więc chyba na mnie się skończyło. Na szczęście. Trochę nerwów było, teraz spokojnie czekam w domu na testy, które mają potwierdzić mój rozbrat z wirusem, czego następstwem będzie uwolnienie mnie z domowego aresztu.
Dorwał mnie bardzo typowy objaw Covid – utrata węchu, a co za tym idzie, znaczne upośledzenie smaku. I uwierzcie mi, to prawdziwa utrata węchu. Psikałem perfumami – nic nie czułem. Parzyłem kawę – nic nie czułem. Gotowałem – nic nie czułem. A wino? Jak smakuje podczas choroby? W zasadzie nie smakuje. Aromatów nie czuć w ogóle – jedyne wrażenie, jakie się ma, to uczucie drażnienia śluzówki nosa (w moim przypadku dość nadwrażliwej w czasie choroby) przez parujący alkohol. Żadnych owoców, żadnej mineralności, żadnych nut beczkowych. W ustach czuć tylko kwasowość i ewentualną słodycz, w winach czerwonych za to pierwsze i w zasadzie jedyne skrzypce grała gorycz tanin, niczym żucie żołędzi albo kory drzewa. Straszne. Gorsze niż świat bez szampana Hugh Johnsona.
Teraz zmysł powonienia już wrócił, ale czuję, że jestem w jakichś 75% sprawności aparatu. Jeszcze nie wszystkie aromaty czuję odpowiednio mocno, zdecydowanie bardziej wyraźna są mineralność i nuty odbeczkowe, niż owoce. Trudności sprawia mi szczegółowe zdefiniowanie składowych zapachów, jakby oglądał obraz z dużego oddalenia – mam jednakowoż nadzieję, że lada dzień to wróci. Trzymajcie za mnie kciuki. I uważajcie na siebie, bo wirus czai się wszędzie.
Dzięki wszystkim za słowa wsparcia, są bardzo cenne. Mam nadzieję, że wkrótce gdzieś skrzyżują się ścieżki naszych winnych szlaków. Howgh!
Zdjęcie w poście pochodzi ze strony: https://www.webmd.com/