„Żaden człowiek nie jest hipokrytą w przyjemnościach” mówi w „Upadku” Jean-Babptiste Clemence. Więc jak to z nami jest, miłośnikami niesmacznych według ogółu win – czyżbyśmy byli wynaturzeni, czy może w te niemiłe przecież objęcia pcha nas snobizm?
Są wina, których powołaniem jest hedonistyczne rozpasanie – południoworodańskie blendy, bardolina, sauternesy. Są wina smaczne, ale o niemałym pokładzie estetycznej i intelektualnej treści – burgundy, wina znad Douro czy loarskie cabernety. Są też wina naturalistyczne – ale po nie sięga się przede wszystkim z pobudek światopoglądowych, walory smakowe, mam wrażenie, są tu kwestią drugorzędną. Jest i ostatnia z moich kategorii (ułomna, jak każdy subiektywny podział na zbiory), obejmująca wina zrodzone na wulkanicznych zboczach – bardziej lub mniej aktywnych.
Jest moja wewnętrzna kategoria win, które lubię bardzo, a niewiele z nich jest hedonistycznej przyjemności. A ci, co mnie znają, wiedzą, że lubię nieumiarkowanie w kilku dziedzinach i raczej jestem gorliwym wyznawcą grzechu niż umartwiającym się eremitą. Takimi winami są te wulkaniczne, szczupłe, skąpe w owoc i słodycz, częściej słone i ciężkie od swojej mineralnej treści. Często są utlenione, smakują prędzej jabłkowym woskiem niż miąższem.
Bo jak tu lubić gęstego, woskowo-propolisowego Juhfarka od Béli Fekete, który miast cytrusów ma w sobie suszony melon, dym i przypomina żucie zapałczanej siarki. A nadal uważam, że to świetne wino, stające w oczywisty w poprzek tego, co sprawia mi przyjemność. Więc to przyjemność, snobizm czy ciekawość? Albo jak się dać unieść Olaszrizlingowi od Kolonicsa? Wszak owoc wycofany, wino gęste, orzeźwienia brak – pozostaje jedynie tłusta materia i wrażenie mocnej, zimnej herbaty zanurzonej w żelatynie z suszonych kwiatów.
Albo taka Inama. Wina oszczędne w aromatach, niemal nieobecne, ale jakże obecne i nieokreślone w ustach. Ciężko pić to na balkonie przy zachodzie letniego słońca do lekkiej sałaty z krewetką. Ale kusi i wymaga więcej uważności, by wychwycić każdy niuans, bo cała konstrukcja wyłamuje się ze znanych już owocowych schematów. Jak to jest, że coś, co jest tak dalekie od kategorii smaczne, tak antyhedonistyczne, a tak mnie urzeka?
Nie mam jednej odpowiedzi na pytanie postawione na początku, a raczej przypuszczam, że wszystkiego jest tu po trochu. Myślę, że stoi za tym chęć poszukiwania nowych doznań – wszak każdego dnia dość mam owocowości rozpiętej tylko na różnych punktach skali. Ćwiczę uważność, trenuję percepcję i odkrywam nowe smaki i aromaty. Uciekam od tej owocowej (ale jakże przeze mnie lubianej i pożądanej) nudy w kierunku smaków dziwnych, czasami na granicy przyjemności a ciągle fascynujących. A może to snobizm, celowe umartwianie się z dobrą miną do złej gry – patrzcie, oto zachwyca mnie coś, czego za żadne skarby Wam nie będzie smakować, czego nie zrozumiecie, słucham hałasu Merzbowa i wykraczam poza ciasną i oczywistą estetykę mainstreamu. W imię poprawy mojego samopoczucia i pompowania ego. Wszystkiego po trochu i jeszcze szczypta czegoś nieznanego.
Zdjęcie wyróżniające ze strony: http://www.ilsoave.com/en/
Tak to zdecydowanie snobizm
a może ciekawość?
To ty sam wiesz najlepiej jednak na podstawie tego co sam napisałeś dla mnie jest oczywiste że się snobujesz. Oczywiście nei chodzi mi o to że ktoś kto automatycznie kupuje drogi lub znane wina jest snobem, nic z tych rzeczy. Natomiast picie pewnych win po to żeby sprawiać wrażenie „znawcy” przed znajomymi lub innymi ludźmi dla których wino to hobby to jest właśnie snobizm.
Tak na marginesie najlepsze wina jakie piłem ( duża cześć z nich była bardzo droga) to były wina które również najbardziej smakowały mojej żonie, która jak sama mówi nie zna się na winach.
Tak wiec nie ma czegoś takiego że wielkie wspaniałe wina które są uwielbiane przez koneserów z automatu nie smakują ludziom o mniej wyrobionych lub w ogóle nie wyrobionych gustach.
Zaryzykuję twierdzenie że gdybyś polał butelkę Chateau Petrus z naprawdę wyjątkowego rocznika smakowałaby ( w ciemno) absolutnie każdemu bez względu na stopień znajomości win. To nie jest tak że „wielkie wino” to jest dla ogółu niesmaczne a tylko znawcy i ludzie wtajemniczeni mogą uważać że jest wspaniałe.
To bzdura.
Wino niesmaczne jest po prostu niesmaczne i nie ma się co doszukiwać jakiś stopni wtajemniczenia, które sprawi że niesmaczne stanie się „smaczne”
Oczywiście naturalne jest że ktoś powie że Chateau Petrus mu smakuje ale nie wydałby 2 tys Euro na butelkę bo tyle nie jest warte.
To były moje 2 grosze 😉
Jeśli chodzi o wina naturalne, to właśnie walory smakowe – autentyczna ekspresja owocu i terroir, faktura wina, oryginalność aromatyczno-smakowa etc. – odgrywają zasadniczą rolę. Sięganie po takie wina z tzw. pobudek ideologicznych to nic innego jak snobizm i hipsterka 😉